logo

A A A

II edycja konkursu historycznego "Mądra pamięć" 2013 rok

Gloria czy vae victis?

Zwycięzcy i przegrani II wojny światowej

"Cena zwycięstwa"

laureat III miejsca

Edyta Ziorkowska

Od lewej: Joanna Banasik – kl.III a, Edyta Ziorkowska – kl.I a, Joanna Cisło – kl.III a

"Najwartościowsze jest to zwycięstwo, które nosiliśmy w sobie, zwycięstwo istotne postępuje w ślad za nim."

Henryk Mann

 

Czas drugiej wojny światowej był ciężkim okresem dla wszystkich Polaków, a także ludności innych narodów zamieszkującej nasze tereny. To właśnie w tych latach działy się straszne rzeczy, o których my jak i nasi przodkowie nigdy nie będziemy w stanie zapomnieć. Niemcy pod kierunkiem Hitlera ukazali odmienną stronę człowieczeństwa, oraz to do czego ludzie mogą się posunąć, by osiągnąć cel nie zważając na inne okoliczności. Sądzę, że nie można nazwać ich mianem ludzi, ponieważ na to trzeba sobie zasłużyć. Brnęli „po trupach do celu” - dosłownie jak i w przenośni. Poszerzali horyzonty „Lebensraumu” mordując miliony. Obozy koncentracyjne, psychiczne i fizyczne znęcanie się, bicie, masowe mordy, śmierć w komorach gazowych, naród polski traktowany jak bydło, stracenie najbardziej wartościowych jednostek, oraz tych „nie nadających” się do pracy - tak właśnie wyglądała idea niemieckiej polityki. Z czasem stało się to rutyną. Naszym rodakom pozostało walczyć i żyć lub dać się zniewolić. Niektórzy stracili wiele - cena jaką zapłacili za zwycięstwo była ogromna - stracili bliskich, przelali własną krew, odnieśli ogromne straty, więc nie wszyscy wyszli z tego cało, walcząc o wolny kraj. Co ma większą wagę? Odniesione straty czy wygrana wojna? Gloria czy vae victis?

W swojej pracy opiszę wojenne losy osób z Wąbrzeźna i okolic, które stanęły przed dylematem podpisania lub nie niemieckiej Volkslisty. Wpis dotyczący przyjęcia niemieckiego obywatelstwa łączył się z powołaniem do służby w Wehrmachcie. Opowiem o historii dwóch osób, które pod ogromnym naciskiem podpisały Deutsche Volksliste i służyły po odmiennej stronie barykady - po stronie wroga. Dwie następne osoby odmówiły, czego w konsekwencji odniosły ogromne straty fizyczne i psychiczne.

Rozpoczynając moją pracę poznałam wojenne losy Edmunda Stańczewskiego. Może i nie osobiście lecz poznałam coś cenniejszego - historię jego życia. Pochodził ze zwykłej wielodzietnej rodziny, która momentami - w czasie wojny, ledwo wiązała koniec z końcem. Znaczący wpływ na życie Polaków miały niemieckie organizacje, takie jak „Selbstschutz” - w której byli zrzeszani miejscowi Niemcy. Wykazywali się oni wielkim okrucieństwem. W Wąbrzeźnie jak i na całym Pomorzu miał miejsce terror i mordy na bezbronnych mieszkańcach. To właśnie „Selbstschutz” był odpowiedzialny za masowe egzekucje w Łopatkach i Kurkocinie jesienią 1939 roku.

Cała rodzina Edmunda Stańczewskiego była przygotowana, że prędzej czy później zostanie wywieziona do lagru. Jednak nikt nie spodziewał się tego co wydarzyło się wiosną 1942 roku. Ogłoszona odezwa gauleitera Forstera, miała na celu zasilenie wojsk niemieckich o Polaków. Nasi rodacy zmuszeni byli składać wniosek o wpis na tzw. Volkslistę, a ci którzy tego nie zrobią lub odmówią przyjęcia niemieckiego obywatelstwa (czyli także noszenia znienawidzonego munduru) mieli zostać wywiezieni do Stutthofu lub innego obozu koncentracyjnego. Rodzina Stańczewskich pod ogromnym naciskiem, w lipcu tego samego roku została wpisana na listę obywateli „trzeciej klasy do odwołania”, czego dalszym skutkiem było powołanie Edmunda do 361. Batalionu Panzer-Grenadierów. Jedynym plusem sytuacji było to, że od chwili powołania do Wehrmachtu mógł być spokojny o bezpieczeństwo swojej rodziny. Jego służba w obcym mundurze rozpoczęła się w październiku 1942 roku, gdy wraz z wieloma innymi rekrutami wyruszył do Reine - miasta, przy holenderskiej granicy. Po dotarciu do celu zaczęło się ciężkie życie w koszarach: pełne ćwiczeń i codziennych trudów. Wśród wszystkich żołnierzy znalazł kompanów, którzy także znaleźli się w tym miejscu nie z własnej woli. Ćwiczenia były bardzo wyczerpujące - trzeba było wykazać się wytrzymałością fizyczną, jak i odpornością psychiczną. Miały one przygotowywać żołnierzy do wyjazdu na front, gdzie będą panować podobne warunki.
Pewnego dnia Edmund idąc ulicą wraz ze swoim przyjacielem Jankiem, ujrzał dziewczynę. Była to jego dawna miłość i nigdy nie spodziewałby się, że on i Danka spotkają się akurat w niemieckim Wuppertalu. Momentalnie, ich uczucie odżyło. Niepokój o jutro spędzał obojgu sen z powiek, więc starali się wykorzystać w pełni każdy dzień. Stało się. Tak jak przeczuwał, a było to 21.01.1943 roku czekała go podróż do Neustadt gdzie został odkomenderowany do 104 batalionu. Największy ból sprawiała mu świadomość, że już nigdy może nie zobaczyć swojej ukochanej.

Życie w koszarach w Neustadt wyglądało podobnie jak w miejscu poprzednim. Jednak tutaj, żołnierze byli przygotowywani na front na pustynie Afryki. Ćwiczenia w mokrej trawie powodowały wiele chorób. U bohatera mojej pracy wystąpiło podejrzenie dyfterytu. Edmund natychmiast został wysłany do lazaretu w Spirze i oddany na oddział zakaźny. Na oddziale nawiązał wiele nowych znajomości. Po wyjściu ze szpitala robił wszystko by otrzymać urlop zdrowotny i choć na chwilę odwiedzić Dankę i swoją rodzinę, za którą tak tęsknił. W Neustadt udało mu się przekupić sanitariusza, przyjmującego na izbie przyjęć obiecując mu szynkę i masło z jego gospodarstwa. Sanitariusz w zamian za wiejskie przysmaki załatwił mu urlop zdrowotny. I dzięki temu Edmund spędził dwa dni z ukochaną, a pozostały czas w domu rodzinnym. Mimo dwudniowego opóźnienia zjawił się w Neustadt, gdzie kilka dni później został wysłany na front. Wraz z drużyną pojechał do Bitch we Francji, gdzie wszyscy otrzymali mundury „Afrika Korps”. Jednak celem ich podróży nie było Bitch, a Sycylia. Zadaniem batalionu było przygotowanie do obrony kilku kilometrów odcinka wybrzeża na południowy wschód od Cagliari. Dopiero w tym momencie zaczęła się prawdziwa służba w Wehrmachcie. Warunki klimatyczne były bardzo trudne - temperatura wzrastała tam nawet do 50 stopni Celsjusza, a przez trzymiesięczny okres pobytu z nieba nie spadła nawet jedna kropla deszczu. Sytuację pogarszał fakt, że było to szczególnie upalne lato. Następstwem surowych warunków były oparzenia skóry wymagające interwencji lekarzy, a także malaria tropikalna, która w większości przypadków kończyła się śmiercią. Służba była bardzo niebezpieczna ze względu na ciągłe ataki powietrzne przez myśliwce angielskie.

Z Sycylii wojenne losy rzuciły go w 1944 roku na wyspę Elbę. To była prawdziwa wojna, nie było miejsca na żarty. Lała się krew, pot i łzy. Widać było wielką przewagę francuskich partyzantów. I tak nastąpił koniec jego walki w niemieckim mundurze. Karabiny ucichły, a żyjący jeszcze żołnierze niemieccy zostali wzięci do niewoli francuskiej. Edmund wspomina niewolę jako najbardziej przykry okres w życiu żołnierza. Warunki były bardzo złe, spano na gołej ziemi, trzęsąc się z zimna, ale czego więcej można było spodziewać się w obozie jenieckim? Wystarczył jeden, niepotrzebny ruch, by pozbawić kogoś życia. Jeńcy musieli słuchać i dużo pracować - tylko tak można było zapewnić sobie jakiś prowiant. Pewnego razu Edmund wraz z przyjacielem dzielącym niedolę, zgłosili się do pracy. Jednak to co mieli robić przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Zostali przywiezieni na cmentarz wojskowy, gdzie musieli chować, grzebać lub przywozić rozkładające się ciała. Bardzo przykra to była praca. Gołymi rękoma musieli obszukać każde zwłoki i rozebrać je z ubrania wojskowego. Następnego dnia znów nakazano im wyruszyć do pracy. Tym razem musieli wyławiać napotkane trupy żołnierzy. Po wyciągnięciu z wody około czterdziestu topielców praca się skończyła. I tak mijały dni w obozie do czasu gdy przeniesiono wszystkich jeńców na Korsykę niedaleko miasta portowego Bastia. W obozie ze względu na wiecznie panujący głód i strasznie złe warunki sanitarne zaczęło szerzyć się coraz więcej chorób, jedną z nich była krwawa biegunka, która u niektórych dosyć często była przyczyną śmierci. Wszyscy jeńcy wyruszyli do nowego obozu, który znajdował się obok miejscowości Ponto Nuowo w środkowej Korsyce. Edmund wraz z innymi rodakami za wszelką cenę próbował zgłosić się do polskiego wojska we Włoszech - jednak nie osiągał zamierzonego celu. Minęły ponad trzy miesiące i nadal nic się nie zmieniło. No może oprócz pogorszonych relacji z Niemcami, którzy wiedzieli, że Polacy starają się o przyjęcie do polskiego wojska. Pewnego dnia, w obozie zjawił się nieoczekiwany przez nikogo porucznik z II Korpusu generała Andersa, który spisując nazwiska wszystkich Polaków wrócił ponownie za kilka dni i pod koniec września 1944 roku zabrał ich z niewoli. W taki właśnie sposób Edmund Stańczewski stał się żołnierzem Wojska Polskiego. Jako zwiadowcę, przydzielono go do trzynastego pułku artylerii w II Korpusie we Włoszech - gdzie toczył swoją walkę o zwycięstwo, uczestnicząc m.in. w zdobyciu Bolonii - co było finałem bojowej działalności II Korpusu we Włoszech. Po zakończeniu wojny wraz z odnalezioną narzeczoną wrócił do Polski i zamieszkał w mieście swojej młodości - Wąbrzeźnie1.

Oprócz Edmunda Stańczewskiego - z Wąbrzeźna, a także jego okolic, znacznie większa liczba osób służyła w Wehrmachcie. Szacuje się, że było to aż czterystu mężczyzn z samego Wąbrzeźna2.

Doszukałam się także interesującego wspomnienia dotyczącego życia i losów wojennych Jana Cichockiego. Główny bohater urodził się w 1923 roku, a 16 lat później wybuchła II wojna światowa. Ze względu na swój młody wiek, mimo ogromnych chęci nie mógł walczyć za swoją Ojczyznę w 1939 roku. W 1942 roku został zmuszony do złożenia wniosku dotyczącego wpisania na listę narodowościową III grupy niemieckiej. Skutkiem tej mimowolnej decyzji było powołanie do Wehrmachtu. Jan Cichocki postanowił sobie, że przy najbliżej okazji jaka mu się nadarzy zdezerteruje. Trafił na front wschodni, a jego pluton składał się z wielu Polaków, jak potem wspominał - razem zawsze raźniej. Jednak taki przydział do plutonów był zamierzony, ponieważ to oni w pierwszej kolejności trafiali na najcięższe odcinki frontu. Jak opisywał, najtrudniejsze walki toczone były z sowieckimi jednostkami kobiecymi. Z czasem przeniesiony został do załogi czołgu „Tygrys”, gdzie spotkał go nieszczęśliwy wypadek. Pod Charkowem w marcu 1943 roku, otwierając właz czołgu i wychylając głowę, trafiony został odłamkiem pocisku artyleryjskiego. Na szczęście przeżył, jednak skutki tego pechowego wydarzenia odczuwał będzie przez całe życie. Po tym trafił na dłuższy okres do Francji, gdzie regenerował siły po ciężkim urazie. Gdy wrócił do zdrowia, otrzymał nowy przydział do jednostki stacjonującej we Włoszech, jako umocnienie na wzgórzu Piedimonte - niedaleko Monte Casino. Tym razem cała sytuacja wyglądała inaczej niż poprzednio. Był jedynym Polakiem w całym. Bał się komukolwiek zaufać. Cały czas był „śledzony” przez innych żołnierzy, czy aby na pewno nie chce dopuścić się dezercji do II Korpusu generała Andersa - jak robiła to znaczna większość Polaków. Jednak nadarzyła się okazja nie do przegapienia. Okazało się, że dwóch Niemców było już zmęczonych wojną i chcieli odpocząć w obozie jenieckim, przez co wystarczyła wspólna warta, by znaleźli się po drugiej stronie frontu. W taki właśnie sposób Jan Cichocki znalazł się w armii generała Andersa. Początkowo był na tzw. miesięcznej kwarantannie lecz już po złożeniu przysięgi mógł nazwać się pełnoprawnym żołnierzem. Pełnił tam funkcję kierowcy czołgu w 2. Warszawskiej Brygadzie Pancernej. Pomagał uzupełniać niedobory kadrowe w II Korpusie zasilając go Polakami służącymi w Wehrmachcie, gdzie nareszcie, mogli rozprawić się z wrogiem za wszystkie wyrządzone krzywdy. Od swojego angielskiego przyjaciela otrzymał dwie pamiątki, które dotrwały do dziś i znajdują się w zbiorach jego wnuka. Są to: orzełek z sercem, krzyżem i kotwicą i guzik lotnika RAF - miały one przynieść mu szczęście i jak się okazało - przyniosły, ponieważ przeżył pomyślnie całą wojnę, a także jako żołnierz Wojska Polskiego, w polskim mundurze dostąpił zaszczytu zdobycia Ankony czy Bolonii3. Zwycięzcami można nazwać żołnierzy, którym mimo służby w obcym mundurze udało się zdezerterować i dodatkowo walczyć tam gdzie zawsze pragnęli - w szeregach Wojska Polskiego.

Jednak niektórzy zaznali gorzkiego smaku vae victis - tracąc najbliższych, mimo wygranej wojny. Doskonałym przykładem jest historia Stanisławy Śniegockiej i jej rodziny. Przed wojną mieszkała w powiecie brodnickim, wiodła wraz z mężem i czworgiem dzieci spokojne i beztroskie życie. Sąsiedzi - Niemcy, niegdyś przyjaciele, którzy nigdy „kromki chleba” nie odmówili, dziś zagorzali hitlerowcy i przeciwnicy wszystkiego co polskie. „Przyjaciele” z przed wojny stali się posiadaczami całego majątku i gospodarstwa Śniegockich, jednocześnie ich samych „przeprowadzając” do kurnika i nakazując im pracować dla siebie. Tak mijało życie całej rodzinie aż do 13 marca 1942 roku gdy zostali wywiezieni do lagru, zresztą za sprawą dawnego sąsiada Schneidera, który doniósł na gestapo, że mąż Stanisławy nie podpisał listy dotyczącej niemieckiej III grupy narodowościowej. Z domu musieli maszerować wraz z małymi dziećmi (Jerzyk 2 lata, Heniek 4 lata, Urszula 6 lat, Basia 7 lat.) 13 km na dworzec kolejowy znajdujący się w Brodnicy, z którego zostali zabrani w bardzo zatłoczonym pociągu do Nakła. Następna część drogi - 7 km na piechotę do lagru. Na pół żywi, zakrwawieni i poobijani za sprawą miejscowych wachmanów, dotarli do celu. Warunki w przydzielonych barakach były tragiczne: 30 cm przypadało na jedną osobę, mróz i wilgoć, mokra ziemia, robactwo, znęcanie się, wieczny głód i choroby tj. czarna biegunka, szkarlatyna, dyfteryt. Śmierć zbierała swe żniwo najobficiej w dzieciach, lecz co te biedne, małe dzieciny były winne, że musiały urodzić się właśnie w takich czasach? Jakim to trzeba być wykolejeńcem by znęcać się nawet nad 2-,3-,4-latkami? Codziennie umierało od 15 do 18 biednych maluszków, a w ciągu 10 minut były już zakopane. Stanisławę Śniegocką także spotkało podobne zdarzenie, gdy straciła dwójkę swoich dzieci. Najpierw zmarł Jerzyk - 30 czerwca, a kilka dni po nim Heniek. Z budy - „izby chorych” gdzie zabierano słabe, ledwo przytomne dzieci słychać było przeraźliwe krzyki, błagające o pomoc4. Łza się w oku kręci i ogarnia smutek, gdy czyta się o tym „piekle na ziemi” wyrządzanym bezbronnym ludziom. Właśnie takie przeżycia był jednym z największych vae victis jaki wydarzał się podczas wojny. Strażnicy byli zdecydowanie ludźmi bez serca - co może potwierdzić sytuacja, która miała miejsce w obozowej kuchni, skąd dzieci umierając z głodu wzięły kilka liści od kapusty - za to Jopek - kapo, który sprawował straż nad dziećmi, zabierając je wszystkie z obozu, w środku mroźnego stycznia wrzucił do lodowatej wody w basenie. Gdy zostały wyciągnięte musiały stać długi czas przed barakami, ponieważ wachmani nie pozwolili na wpuszczenie ich do środka. Skutki tego były oczywiste - połowa zmarła, połowa trafiła do szpitala i za kilka następnych dni, te dzieci także już nie żyły. W 1943 roku przeniesiono wszystkich do nowego obozu - co prawda baraki były tam o wiele czystsze i był szpital, jednak głód szerzył się coraz bardziej. Wśród prześladowców - co smutne - można było doszukać się także „Polaków”, którzy bili niemiłosiernie chcąc jakby wyzbyć się w zupełności najmniejszych pozostałości polskości jak i człowieczeństwa. W 1944 roku rodzina Śniegockich została rozdzielona. Stanisława została wywieziona razem z innymi kobietami na pracę do Lubawy, gdzie przez 15 godzin dziennie w zimnej fabryce myły i suszyły warzywa dla wojska. Główna bohaterka pracowała w tym miejscu aż do zakończenia wojny i 25 stycznia 1945 roku wróciła do domu idąc pieszo 70 km. A co z resztą ocalałej rodziny? Urszula - jedyne dziecko państwa Śniegockich, które przeżyło; została wywieziona do Zielenia niedaleko Wąbrzeźna, gdzie wraz z innymi dziewczynkami bardzo ciężko pracowała. Kres jej męczarni przyszedł 30 stycznia 1945 roku za sprawą żołnierzy rosyjskich , którzy przywieźli ją do domu. Mąż Stanisławy wrócił do domu 2 lutego 1945 roku także pieszo. Do lagru zabrano rodzinę liczącą sześć osób, a wróciło z nich jedynie trzy. Taka była cena odmowy podpisania Volkslisty. Według zebranych danych w obozie, ogółem przebywało 25 tysięcy więźniów, z czego 1297 osób, w tym 767 dzieci poniosło śmierć5.

Kolejną osobą, która odczuła skutki vae victis jest Łukasz Marciniak. Urodził się w Woli Zarczyckiej, 13 maja 1889 roku. Swoje wspomnienia spisał w pamiętniku. Po zakończeniu edukacji, a następnie śmierci ojca w 1908 roku zaopiekował się matką i młodszym rodzeństwem. Podczas I wojny światowej był żołnierzem armii austriackiej, a po zakończeniu wojny i odzyskaniu niepodległości w 1921 roku przeprowadził się na Pomorze w okolice Wąbrzeźna6. Później ożenił się z kobietą, która urodziła mu sześcioro dzieci: Bronisława, Stanisława, Stefcię, Tereskę, Jankę i Rozalię. Rodzinę spotkało wielkie nieszczęście, gdy najstarszy syn Bronisław w wieku 10 lat zmarł na niewyleczalną wówczas chorobę - zapalenia opon mózgowych. Życie rodziny Marciniak ciągło się dalej. W międzyczasie ojciec rodziny został sołtysem, a następnie w 1927 roku wójtem na obwód Stanisławki. Wybuchła II wojna światowa. Na początku wojny, w październiku gdy Selbstschutz rozpoczął aresztowania został zabrany do wąbrzeskiego obozu „Pe-Pe-Ge”, którym kierował Niemiec pochodzący z Książek. Przeżycie tam było niepewne i nikt nie wiedział czy doczeka kolejnego dnia, ponieważ kilka razy w tygodniu wywożono ludzi na miejsce kaźni do piaskowni w Łopatkach. Głodowanie, nieustanne znęcanie się i codzienne mordy trwały aż do końca listopada (do rozwiązania Selbstschutzu). Po powrocie do domu on jak i cała rodzina długo nie zaznali spokoju. W 1942 roku Niemcy wezwali rodzinę Marciniak i nakazali głowie rodziny podpisanie listy dotyczącej wpisania do III grupy narodowościowej. Mimo gróźb kategorycznie odmówił. Skutki odmowy były opłakane. Jedyny syn, ledwo ukończywszy 16 lat, został wysłany na roboty do Gdańska. Pozostałych członków rodziny wysiedlono na przymusowe roboty do folwarku Trzcianek, a dom, w którym mieszkali został całkowicie rozebrany. Taka była cena wybuchu wojny dla tej rodziny.

Niektórzy w zamian za pomoc swoim rodakom płacili życiem. Przykładem ilustrującym taką sytuację jest los Leona Reimanna, mieszkańca Wąbrzeźna, skazanego na karę śmierci poprzez ścięcie gilotyną za „przywłaszczenie pewnej ilości ropy naftowej na szkodę Wehrmachtu”7. Jak się okazało prawdziwy czyn nie pokrywał się z zarzutem, a że oskarżycielem była strona niemiecka, to wyrok miał jedynie zatuszować prawdziwe intencje i rzeczywistą „zbrodnie” sprawcy. Leona Reimanna można by uznać za polskiego patriotę, jednak Niemcom nie było na rękę kreowanie Polaków jako bohaterów, dlatego przez Niemców został przedstawiony jako kryminalista i złodziej. Reimann pełnił funkcję asystenta powiatowego lekarza weterynarii. Do niego zwrócił się pewien Polak, przymusowo powołany do służby w niemieckim mundurze, jako żołnierz Wehrmachtu. Rozpaczliwie błagał Reimanna o pomoc. Posiadał przy sobie niewielką ilość nafty i prosił o zaaplikowanie jej sobie. Leon Reimann postanowił zrobić to o co prosił powołany do wojska rodak, z myślą że pomoże mu i oczyści jego sumienie gdy uniknie służby wojskowej w Wehrmachcie. Jednak nie wszystko wyszło tak jak zaplanowali. Polak, który poprosił lekarza o pomoc trafił do szpitala z powodu owrzodzenia, które wynikało z wykonania zastrzyku z ropą. Właśnie przez tą sytuację sprawa wyszła na jaw i Reimann został postawiony przez sąd za czyn, który uznawany był za zbrodnie przeciwko narodowi niemieckiemu. W sądzie wydano wyrok śmierci, a egzekucję wykonano w Poznaniu.

Reasumując, czas wojny krzywdził wszystkich, bez różnicy na wiek, zamożność, pozycje społeczną. Teraz, znając tyle historii ludzi żyjących w tamtych czasach, zadajmy sobie pytanie: Gloria czy vae victis? Moim zdaniem mimo wszystko Gloria – za przelaną krew, straconych bliskich, poświęcone życie, rany psychiczne, które dogłębnie i na zawsze pozostaną w pamięci. Ci wszyscy ludzie, których losy przedstawiłam, są w moim przekonaniu zwycięzcami. Za to, że poradzili sobie w tych trudnych chwilach i mimo tak wysokiej ceny, przeciwstawili się ponurej rzeczywistości przetrwali ten „czas pogardy”. Bądźmy dumni, że wywodzimy się z tego narodu, który przeszedł tak wiele tragicznych wydarzeń, a mimo wszystko nigdy się nie poddał.


Przypisy:

1Edmund Stańczewski Szeregowiec dwu armii Wąbrzeskie Zakłady Graficzne, 2008 r.
2Jan Sziling Pod hitlerowskim jarzmem, germanizacja w Historia Wąbrzeźna red. Krzysztof Mikulski, Wąbrzeźno 2005 r. str.298.
3Ireneusz Cichocki Młodość w dwóch armiach, w Wąbrzeskie Wspomnienia red. Aleksander Czarnecki, Wąbrzeźno 2010 r. str. 75-80.
4Stanisława Śniegocka Moje przeżycia podczas II wojny światowej - Obóz w Potulicach, w Przyczynek do Martyrologii Polaków z Wąbrzeźna i powiatu wąbrzeskiego w okresie okupacji, zebrał i opracował Witalis Szlachcikowski, Wąbrzeźno, maszynopis w zasobach Miejskiej i Powiatowej Biblioteki Publicznej w Wąbrzeźnie.
5Dane statystyczne dot. liczby więźniów i poległych ze strony pl.wikipedia.org , Niemiecki obóz przesiedleńczy w Potulicach.
6Łukasz Marciniak Karty z pamiętnika w Wąbrzeskie Wspomnienia red. Aleksander Czarnecki, Wąbrzeźno 2010 r. str. 9-17.
7Witalis Szlachcikowski Informacja W. Szlachcikowskiego dot. Leona Reimanna, w Przyczynek do Martyrologii Polaków z Wąbrzeźna i powiatu wąbrzeskiego w okresie okupacji, zebrał i opracował Witalis Szlachcikowski, Wąbrzeźno, maszynopis w zasobach Miejskiej i Powiatowej Biblioteki Publicznej w Wąbrzeźnie.

Bibliografia:

  1. "Szeregowiec dwu armii" Edmund Stańczewski, Wąbrzeźno 2008 r.
  2. "Wąbrzeskie wspomnienia" red. Aleksander Czarnecki, Wąbrzeźno 2010 r.
  3. "Historia Wąbrzeźna" tom 1. red. Krzysztof Mikulski, Wąbrzeźno 2005 r.
  4. "Przyczynek do Martyrologii Polaków z Wąbrzeźna i powiatu wąbrzeskiego w okresie okupacji" zebrał i opracował Witalis Szlachcikowski, Wąbrzeźno, maszynopis w Miejskiej i Powiatowej Bibliotece Publicznej w Wąbrzeźnie.
  5. "Wąbrzeźno w okresie okupacji. Terror teutonicus", Witalis Szlachcikowski, Wąbrzeźno, maszynopis w Miejskiej i Powiatowej Bibliotece Publicznej w Wąbrzeźnie.
  6. "Wąbrzeźno w kleszczach swastyki" Witalis Szlachcikowski, Wąbrzeźno, maszynopis w Miejskiej i Powiatowej Bibliotece Publicznej w Wąbrzeźnie, styczeń 1964 r.

Laureat III miejsca Edyta Ziorkowska. Opiekun: Aleksander Czarnecki.